GOŚĆ: Michalina Fabijańska
Patronem podcastu jest Platforma Edukacyjna
Michalina Fabijańska: Cieszę się, że tak mnie widzisz i że mnie zaprosiłaś, też chętnie powiem, jak to u mnie wygląda.
Dla mnie przede wszystkim chodzi o taką uważność na naturę. Czyli żeby od małego zwracać dziecku uwagę na to, że śpiewają ptaki, zmieniają się pory roku, kwitną kwiaty, te kwiatki pachną. Żeby zacząć małe dziecko interesować tym, co jest wokół nas. A nie tylko zabawki, plastik, bajki i gry, nie daj Boże. Żeby spędzać dużo czasu na łonie natury, zaprzyjaźniać ze zwierzętami. To było dla mnie bardzo ważne, jak urodziła się moja córka. Żeby jak najwięcej czasu spędzać z nią na łonie natury i zwracać uwagę na to, żeby była uważna na naturę.
Ja miałam i mam ten dostęp ułatwiony, więc może mi jest łatwo mówić. Po prostu moi rodzice parę lat temu wyprowadzili się na wieś, więc my praktycznie, no może nie co weekend, aczkolwiek zdarza się i tak, siedzimy u dziadków, czasami nawet dłużej. Moim marzeniem było, żeby całe lato tam spędzać. I faktycznie są tam kozy, od niedawna konie, psy, kotki. Moja córka od małego karmiła kurki ziarenkami, także dla niej to jest jakby norma. Ale wiem, że są dzieci, które przyjeżdżają do nas, właśnie tam do dziadków, i boją się wejść na przykład do kurnika. Uciekają, kiedy się koń na nie spojrzy. Więc wiem, że to nie jest takie oczywiste. Nie każdy ma taki dostęp. Ale jest bardzo dużo różnych inicjatyw. Na przykład widzę po przedszkolach, że co chwila są jakieś wycieczki. A to jakaś farma, a to do sadu… Więc nauczyciele, wychowawcy w przedszkolach też są na to uważni. Żeby faktycznie tym dzieciom nie tylko salę zabaw i kuleczki zapewnić, ale też wyjście do natury.
No tak, na pewno to przebodźcowanie nie jest korzystne. Też widzę to po sobie. Jak ja się czuję, kiedy pójdę na spacer do lasu, a jak się czuję, kiedy jestem w galerii handlowej. Więc myślę, że dzieci odbierają to jeszcze mocniej niż my.
To jest dla nich coś zupełnie nowego, obcego. I coś strasznego. Wiadomo, że boimy się czegoś, czego nie znamy. Ja nawet jak jeszcze nie miałam dzieci, to myślałam, że jak tylko będzie możliwość, to będę chciała mieć pomidory z własnego ogródka, jajka od własnych kurek i to miejsce, gdzie będę mogła faktycznie z nią spędzać czas na powietrzu. To było dla mnie ważne i myślę, że to może była taka moja nieświadoma manifestacja. Że nagle rodzice się wyprowadzają, a ja mam dziecko. Myślę, że przyciągamy do siebie to, z czym rezonujemy, to czego chcemy. A dla mnie zawsze to było ważne i tak się ułożyło.
Jest to dość trudny temat i faktycznie jak zaczniemy zwracać uwagę na to, co jemy, co mamy dostępne w sklepach, no to można się lekko załamać. Ja, można powiedzieć, miałam nawet trochę taką schizę na ten temat, kiedy zaczęłam rozszerzać dietę. Biegałam po jakieś biobataty na drugi koniec miasta, żeby tylko dać coś zdrowego, żeby broń Boże nie zanieczyścić pestycydami dziecka i trochę w drugą stronę to poszło, chyba się tym przejmowałam za bardzo. I jeszcze miałam tak, że broń Boże słoiczka nie dam, bo nie wiadomo, co jest w tych słoiczkach. Sama zrobię i leciałam po to. Nie wiadomo też tak naprawdę, nawet jak niby coś jest oznaczone bio, ale jaką mamy gwarancję, że będzie lepsze niż to, co w słoiczkach. Troszeczkę przegięłam w drugą stronę. Faktycznie jest trudno, jak się zaczyna zwracać na to uwagę. Żeby tak naprawdę super ekologicznie jeść, to chyba naprawdę trzeba bardzo dużo zarabiać, bo po prostu te produkty są bardzo drogie. No i właśnie pytanie, jakie kto ma możliwości? Ja mam o tyle fajnie, że tak jak wspomniałam, mam rodziców, którzy mają ogród i faktycznie mam dostęp do takich świeżych rzeczy, no ale nie oszukujmy się, to tylko w sezonie.
Dokładnie, bo często na targach jest tak, że te warzywa czy owoce są z jednej hurtowni, więc co to da, że kupię coś takiego. Ale można szukać. Na przykład u nas na grupie sąsiedzkiej co jakiś czas ogłaszają się osoby, na przykład w ten sposób z takiego ogłoszenia zrobiłam zapas borówek na całą zimę, bo faktycznie ogłaszała się jedna dziewczyna, która ma plantację pod Lublinem i dała ogłoszenie, że przyjedzie. Kto chętny, ile kilogramów i całe sąsiedztwo składa zamówienia. I z tego co widzę, takie osoby naprawdę mają wzięcie, czyli ludzie naprawdę chcą mieć dostęp do zdrowych produktów, bo chyba też ta świadomość rośnie. Widzimy, że w pewnej chwili pomidory po prostu nie mają ani smaku, ani zapachu i się tylko oszukujemy, że jemy pomidory, które nie mają nic wspólnego z prawdziwym pomidorem zerwanym w sezonie, z własnego ogródka. Więc myślę, że trzeba, tak jak ze wszystkim, znaleźć złoty środek. Czyli nie wpadać w taką paranoję jak ja, że o Boże, przecież nie mogę dać jej syfu, muszę jak najlepszy ziemniaczek znaleźć. Tylko zobaczyć, co mogę, na ile mogę sobie pozwolić i czy faktycznie stanie się jakaś krzywda, jak zjemy ser zwykły, a nie ser bio. Warto szukać tego złotego środka.
No to jest trudne pytanie. Ja ogólnie rzadko chodzę do supermarketu, bo po prostu źle na mnie działają. Tak jak Ci mówiłam wcześniej o tym przebodźcowaniu. Ja po prostu nie lubię tych miejsc. Ale wiadomo, czasami są rzeczy, których nie dostanę w swojej okolicy. U mnie to jest rozwiązanie: jadę tylko po konkretną rzecz, której nie dostanę nigdzie indziej. Ale nie jest to tak, że jeżdżę co sobotę na shopping i spędzamy całą rodziną w galerii czy w markecie czas. To nie jest nasz sposób na życie. No więc chyba właśnie ten złoty środek.
Chyba tutaj wrócimy do tego, co mówiłam na początku, do tej uważności na naturę. Bo myślę, że jak się na samym początku, od pierwszych miesięcy nawet czy lat zaszczepi tę miłość do natury, to nie tak łatwo będzie sprawić, że nagle dziecko… Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby moja córka wyrzuciła jakiś papierek w lesie. Dla niej nie ma czegoś takiego. Ona jest dzieckiem, które jak zobaczy coś w lesie, to woła: o, mamo, papierek! Gdzie jest kosz, musimy to zabrać!. Kiedyś byliśmy na kajakach i płynęła butelka plastikowa po rzece. I córka wpadła w taką panikę, że musimy się wracać pod prąd, żeby złapać tę butelkę. Musimy ją przecież wyrzucić, ona nie może tu być. Jak dziecko jest w ten sposób wychowywane, to myślę, że tak łatwo nie przejdzie na drugą stronę. Na stronę tej obojętności. Ja się właśnie tak starałam tłumaczyć. Mówiłam, że jesteśmy w lesie i zobacz, są śmieci, nie powinno ich tu być, ich miejsce jest w koszu. I w pewnej chwili poszło to w drugą stronę, bo chciała naprawdę zbierać każdy kapsel, który spotkała. Musiałam ją hamować, że nie możemy całego świata posprzątać. Ale ona to wie, że miejsce takich rzeczy na pewno nie jest w rzece, na trawie czy w lesie. Ma tę świadomość, że jak jest coś do wyrzucenia, to się rozgląda, gdzie to wyrzucić. Takie podstawy.
Nie mówisz o chodzeniu w lnianych koszulach, albo tkanych z pokrzyw? [śmiech]
Akurat temu tematowi najmniej poświęcałam czasu. Bardziej było takie stricte dbanie o przyrodę, która jest w naszym zasięgu ręki, albo właśnie odżywianie. A te ubrania… ja chyba po prostu mało kupuję i to nie jest dla mnie taki duży temat. Ale faktycznie, mówi się, żeby kupować u polskich firm i kupować ubrania, które są produkowane w Polsce, mają certyfikaty itd. Tutaj akurat nie mam za dużo do powiedzenia, jeśli chodzi o ubrania…
Aha dobra, teraz mnie olśniło. Faktycznie jesteśmy eko, bo moja córka ma większość ubrań po swoich kuzynkach. Tak się zastanowiłam, dlaczego ja nie myślę o ubraniach? No bo do dziesiątego roku życia ona już jest ubrana. Na strychu u babci czy u mnie w szafie pochowane są rzeczy dla niej, na każdy rok życia ma jakiś zestaw. Faktycznie, może dlatego to nie jest temat u mnie. No i to w sumie jest ekologiczne.
Tak, tak, i szczerze mówiąc faktycznie lubię czasami do second handu zajrzeć. Kiedyś miałam taki czas, że kupowałam tylko w second handach, ale od kiedy jakby jestem w domu, jestem mamą i też pracuję zdalnie, no to faktycznie nie mam już takiej potrzeby, żeby kupować nie wiadomo ile sukienek, bo nie wychodzę aż tyle co kiedyś. Raczej staram się teraz pozbywać ubrań, oddawać je i rzeczywiście mieć w szafie tylko to, co faktycznie noszę. I to chyba też się wiąże z tym, że ja faktycznie nie lubię chodzić po galeriach. Wyprzedaże kuszą, ale po prostu ilość tych rzeczy jest tak duża i ilość też ludzi, która się rzuca na to wszystko, że mnie to odrzuca. A świadomość tego, jaka jest nadprodukcja ciuchów w sieciówkach też sprawia, że mówię: dobra, myślałam, że chciałam coś kupić, ale jednak nie chcę, wracam.
Tak, widziałam takie zdjęcia. Też mnie ta nadprodukcja hamuje przed kupowaniem. Bo też wiadomo, co chwila jesteśmy bombardowani z lewej, z prawej strony ekranu jakimiś zdjęciami. I ja, mimo że czegoś nie potrzebuję, to jak mi się to dziesięć razy wyświetli, to zaczynam myśleć sobie, kurczę, no ja bym to chyba kupiła. I parę razy dałam się złapać na to, że jeszcze taka cena, no to okej. Ale już od dawna się nie daję złapać, bo się pięć razy zastanowię i zapytam siebie, czy serio tego potrzebuję? Ale to trzeba naprawdę umieć się tak zatrzymać i zadać sobie to pytanie, bo ja wiem, jak działają te strategie sprzedażowe i to mnie też trochę denerwuje, że jesteśmy bombardowani i podprogowo, i nawet bardzo wprost, jakby kup, kup, kup, zobacz, zobacz, teraz taka cena, już możesz to za chwilę mieć. I zaczynamy to zauważać. W sensie jestem na to po prostu wrażliwa i bardzo tego nie lubię. Im więcej widzę tego typu haseł kup, kup, kup, tym bardziej wiem, że o nie, to jest pułapka, ja wiem, że tego nie chcę.
Jeśli chodzi o zabawki, to tutaj mogę powiedzieć coś więcej. Tzn. założenia miałam piękne i brutalnie rzeczywistość się ze mną obeszła, ponieważ oczywiście miałam taką wizję bliską wychowaniu w duchu Montessori, że dużo rzeczy robimy sami, dużo tych drewnianych zabawek, które nie tylko bawią, ale przede wszystkim mają uczyć i to wszystko było takie piękne i rzeczywiście się na początku sprawdzało. Sama robiłam dużo takich pomocy dydaktycznych, dużo prac plastycznych, to wszystko było super. Ale no właśnie, tak samo jak dostawałyśmy ubrania, co jest super, to dostawałyśmy też w spadku zabawki. I to jest bardzo trudne, żeby utrzymać ten swój plan, bo faktycznie gdybyśmy żyli gdzieś sami, w jakimś lesie, to mogłabym zadecydować, jak ma wyglądać pokój córki, jak ma wyglądać półka z zabawkami, ile ma ich być i jakie to mają być. Ale w momencie, kiedy jest liczna rodzina, która jest najwspanialsza na świecie, ale ma inną wizję, plus jeszcze do tego sąsiedzi, przedszkole, osoby, które też w ogóle nie podzielają tej wizji, to niestety bardzo trudno jest to utrzymać, bo dziecko widzi jakieś inne zabawki, plus te wszystkie techniki sprzedażowe, marketingowe, kierowane są głównie do dzieci. Co, dziecku nie kupisz? I jak potem wytłumaczyć dziecku, że nie potrzebuje tego, kiedy dziecko chyba nie odróżnia tego czy chce, czy potrzebuje. Po prostu widzi i musi to mieć. I to jest bardzo trudne, żeby znaleźć tutaj ten złoty środek. Ja się staram bardzo tłumaczyć mojej córce, że my nie potrzebujemy aż takiej ilości rzeczy, żeby się dwa razy zastanowiła, czy ty na pewno tylko potrzebujesz. Ale za każdym razem, jak zadaję to pytanie, to ona: tak, bardzo potrzebuję… Ostatnio, najgorsze zło, automaty za dwójkę i tamte plastikowe…
No ale ok. Kupiłam jej tę sprężynkę za dwa złote i zastanowiłam się potem, niech ma trochę radość z tego dzieciństwa, bo nie chcę jej robić wykładu na temat plastiku, bo już nieraz robiłam. Nie chcę być taką matką wariatką, totalnie zapatrzoną w jakieś swoje wizje, mimo że mnie bolą bardzo te wszystkie stragany z plastikami i te automaty, no to faktycznie ona nie prosi o to co tydzień. I w momencie, kiedy zaczęłam myśleć o tej plastikowej sprężynce, no to myślę ok, to sprawi jej dużą radość. A jeśli bym odmówiła, to myślę, że to by się mogło w niej bardzo zapisać jako coś takiego, że ona czegoś nie może, znowu, po raz kolejny. Wszyscy mają, a ona nie. Więc powiedziałam, że zupełnie odpuszczam, dobra, masz dwójkę. Kupujemy sprężynkę za dwa złote. To też jest ten złoty środek. Ma taki koszyczek właśnie z pierdółkami i ok, niech to tam sobie będzie. Bo nie można pójść też w tę drugą stronę. Nie można pozwolić, żeby to się w jakieś fobie przerodziło. Ale faktycznie, jak ja kupuję zabawki, to staram się, żeby one były przydatne po prostu, edukacyjne. Ale też nie zawsze. Wiem, że w dzieciństwie też chodzi o tę radość. I faktycznie zdarza mi się kupić, ale to głównie właśnie na święta, jakąś taką rzecz, która jest typową zabawką. Która nie musi mieć żadnych walorów ekologicznych, edukacyjnych. Nie musi być użyteczna, po prostu ma sprawić tę radość. Nawet jak miałaby po 10 minutach czy 10 dniach rzucić w kąt, to niech ma radość z tej zabawki. Bo myślę, że to jest turbo ważne w dzieciństwie. Więc jeśli chodzi o zabawki, to też właśnie szukam tego złotego środka. To nie jest też tak, że wszystko po prostu kupuję, bo to też nie jest mój styl. A że mamy liczną rodzinę, dużo kuzynów i te zabawki cały czas krążą, od starszego do młodszego, to mamy się czym bawić. Jestem uważna na to naprawdę, jak już kupuję, żeby też dało dużo radości. A jak widzę, że coś jest naprawdę takim strasznym plastikiem, to mnie naprawdę boli i nie kupuję takich rzeczy.
Myślę, że jak w każdym temacie można łatwo popaść w paranoję. Im więcej się czyta, im więcej się edukuje w tym temacie, to naprawdę można się przerazić. Jak poczytamy raporty, jak troszeczkę zaczniemy zgłębiać ten temat i posłuchamy, że w 2050 Ziemia już nie będzie w stanie nas wykarmić, to faktycznie można się przestraszyć i wpaść w taki rodzaj przerażenia, strachu. To jest bardzo duży problem, bo to, że my się zestresujemy, to tak naprawdę niewiele zmieni. Zmieni coś tylko kolektywne działanie. Więc trzeba zdawać sobie sprawę, znowu się będę powtarzać, ale szukać wszędzie tego złotego środka. I tymi małymi krokami, może zarażać innych ludzi tą swoją wiedzą, niż popadać w stres. I brać na siebie odpowiedzialność za cały świat, bo faktycznie można się wykończyć czymś takim. Raczej edukować, mówić, zwracać delikatnie uwagę w takich drobnych rzeczach. Zacznijmy zmieniać świat od siebie i od swoich dzieci, edukując je. Natomiast to może być stresujące, bo w sumie jest się czego bać. Też trochę tych raportów czytałam i wcale nie wygląda nasza przyszłość za kolorowo, jak się nie ogarniemy za chwilę. Stąd też mój pomysł na tę książkę dla dzieci o tematyce ekologicznej. Bo uważam, że właśnie jeśli nie chcemy doprowadzić, żeby w tym 2050 doszło do jakiejś katastrofy, to faktycznie musimy zacząć działać. Tylko nie tak na hura, tylko małymi krokami zacząć te zmiany od siebie. I od takich drobnych rzeczy, typu foliówki w marketach. Można je zastąpić czymś innym. Takie naprawdę drobne rzeczy. Można kupić ciastka na wagę zamiast ciastka pakowane każdy z osobna w plastikową folię. Jakby tak każdy zaczął kupować ciastka na wagę zamiast tych opakowanych w plastik, to może przestaliby je produkować. Ale to się koło nakręca.
Że robimy coś wielkiego. Małe kroki mogą przynieść wielką zmianę za jakiś czas.
Zdecydowanie. Ale właśnie a propos tej frustracji, o której wspomniałaś, przypomniała mi się taka sytuacja, że nie wzięłam tej lnianej torebki na zakupy i nie wzięłam tych woreczków. Mówię, a dobra, idę tylko po jedną rzecz. No ale jednak jeszcze to, jeszcze to, wszystkie te owoce luzem do koszyka, bo przecież nie wezmę tej foliowej torebki. I po prostu wszystko mi się rozsypało, już zdenerwowałam się i mówię, dobra, no boże, już nic się nie stanie, wykorzystam ją potem jeszcze do czegoś. A już wjechała taka mikro paranoja. No i potem widzę, że pięć innych osób bezrefleksyjnie bierze te foliówki. I myślę sobie, że ja się tu frustruję, a nikt w tym sklepie nawet nie pomyślał przez chwilę o tym, że może faktycznie można by te woreczki na owoce ze sobą nosić. Więc też tak ochłonęłam. No okej, nic się nie stanie, nie mogę brać na siebie odpowiedzialności, bo nie uratuję świata brakiem tej folióweczki.
Tak, przechodzimy do podstawy, że dobra, już mam wszystko gdzieś. Czemu tylko ja mam o tym myśleć?
Dużo jest takich pułapek, to prawda.
No tak, jesteśmy robieni w konia. Producenci stosują oznaczenia eko, bio, recykling z każdej strony, a tak naprawdę jakby przeanalizować, to często nie nie ma to nic wspólnego z ekologią. Szczerze mówiąc też troszkę już wyluzowałam w tym temacie, bo faktycznie parę razy się złapałam na tym, że myślę, że coś jest eko, a tutaj ktoś mi kubeł zimnej wody na głowę wylewa, że wcale nie. Więc to, że coś ma etykietkę eko, też nie jest dla mnie jakąś wyrocznią, kluczem. Że idę na zakupy i tylko patrzę na etykietach, co jest eko. No nie, bo wiem, że pewnie połowa tych rzeczy faktycznie jest eko, a druga połowa zapłaciła po prostu za jakiś certyfikat na przykład. Nie wiem oczywiście, czy tak jest, ale zdaję sobie sprawę, że może tak być, bo chodzi tylko o sprzedaż, chodzi tylko o to, żeby się bilans zgadzał. Więc myślę, że różne techniki są stosowane.
Nie mam.
To jest trudne, tak samo jak z wegetarianizmem. Mówi się, że hodowle krów podobno emitują ogromną ilość dwutlenku węgla i to jest bardzo szkodliwe, więc trzeba być wegetarianinem. Z drugiej strony powstaje teraz dużo produktów zastępujących mięso, których produkcja może jest ekologiczna, ale też jest tego tak dużo w tej chwili, że nie wiadomo na koniec jaki będzie bilans, co jest zdrowsze, czy to, czy to. Jesteśmy też atakowani różnymi zabiegami marketingowymi, więc naprawdę można wpaść w jakąś paranoję. Jakby się chciało sprawdzać wszystko, jak został wyprodukowany wege kotlecik z groszku, za każdym razem czytając etykiety, jeszcze googlując, czy firma jest lojalna, czy nie. Nie jest to proste. Wcześniej jak rozmawiałyśmy to się wydawało, że bardzo proste. W co tutaj się tak zagłębiać? Zdecydowałam, że mam tę uważność i żyję tak. Ale jak teraz rozmawiamy, to o matko, wcale to nie jest proste. Robić to, co się czuje, prosto z serca i nie popadać w tą paranoję.
Ja myślę, że ten konsumpcjonizm to jest główna przyczyna wielu problemów współczesnego świata. To jest coś, w czym ja właśnie nie chcę uczestniczyć, z czego się trochę wycofałam i pięć razy się zastanowię, czy potrzebuję czegoś, zanim kupię. I zaczynam po prostu to dostrzegać. Ilość rzeczy, która nas otacza, która jest nam jakby wciskana. Bardzo boli mnie ta nadprodukcja wszystkiego. No i tutaj też, jakie widzę rozwiązanie? Świadomie kupować i tłumaczyć to dzieciom. Czy naprawdę tego potrzebujemy.
Tak, ta książka nosi tytuł “Anastazja”. To jest taka kobieta, można powiedzieć wieszczka, która żyje gdzieś w rosyjskiej Tajdze. I ona faktycznie miała taki przekaz dla świata, takie znalazła rozwiązanie, jak można ten świat uratować. Że tak naprawdę jesteśmy pogrążeni w konsumpcjonizmie, oddaliliśmy się bardzo od natury i że takim rozwiązaniem byłoby, gdyby te ziemie, które są zawłaszczone przez państwo, albo które po prostu leżą odłogiem, dać rodzinom i pozwolić im uprawiać. I podawała jakieś wyliczenia, że właśnie jakby każda rodzina dostała hektar ziemi, to byłaby samowystarczalna. Też nie pamiętam dokładnie już tej książki, jakie były szczegóły tej wizji, ale była to faktycznie taka idylliczna wizja, która mi bardzo odpowiadała. I podobno nawet już w niektórych częściach świata są ludzie, którzy są fanami tej wizji i to faktycznie realizują. Mają ten hektar, zaczynają uprawiać, są samowystarczalni, a nadmiar sprzedają i z tego się utrzymują. I faktycznie musiałabym zaktualizować sobie wiedzę na ten temat, bo powstają takie osady, to się nazywa właśnie osady rodzinne. Nawet w Polsce powstały, ale muszę faktycznie sprawdzić, jak się mają na dzień dzisiejszy, bo to już było dawno, jak ta książka wpadła mi w ręce i wiem, że nawet powstał ruch związany z ideą tej Anastazji, żeby powstały takie kolektywy, osady rodzinne. To jest bardzo ciekawe faktycznie. Jeśli słuchacze mają możliwość to sobie faktycznie wyszukać w internecie, to polecam, bo to było bardzo ciekawe. Chodziło o to, żeby się od tego nowoczesnego świata konsumpcjonizmu odciąć i wrócić do matki natury po prostu. Jest to turbo trudne i ja na przykład chyba nie potrafiłabym tak.
To wydaje się bardzo trudne, bo my jesteśmy tak oderwani od tego, że mało kto tak po prostu się spakuje, sprzeda wszystko, wyjedzie na wieś i będzie grządki kopał. Ja uwielbiam pracę w ogrodzie, ale żeby tak totalnie zmienić swoje życie? Myślę, że mamy zakodowany zupełnie inny obraz życia, tego jak może wyglądać, że takie naprawdę zwrócenie się 100% w stronę natury jest trudne. Wizja jest piękna i tym bardziej zerknę, jak się te osady rodzinne mają, bo może się rozrosły na przykład, a ja o tym nie wiem.
Myślę, że tak i mogłoby się okazać, że się szybko z tej osady chce wrócić z powrotem do bloku w mieście. Ja też wiem, ile pracy to wymaga. Obserwuję, jak moi rodzice są cały czas w ruchu, to jest naprawdę praca na kilka etatów, żeby utrzymać ogród i cały zwierzyniec. Nawet zimą jest co robić. Trzeba mieć dużo samozaparcia i mocną wizję, której się trzyma aż do końca, żeby się nie poddać po drodze.
Ja na przykład, ponieważ sama jestem na tę naturę uważna i tak jak mówiłam na początku, staram się tę uważność też w mojej córce pielęgnować, jestem bardzo dumna z tego, że jak idziemy gdzieś na wycieczkę do lasu, to wycieczka zamiast trwać 20 minut trwa 2 godziny, bo ona musi przytulić każde drzewo po drodze. Bo ona czuje, że to drzewo coś mówi. Zaszczepiłam to w niej, to przytulanie się do drzew. Bo też wiem, że te drzewa, każde ma swoją energię. I tak jak na przykład podobno przytulanie się do buków pomaga nam zyskać pewność siebie. I ja jej to powiedziałam, chodź, poprzytulamy się do buka, to wiesz, jak będziesz szła do przedszkola, to będzie ci już łatwiej. Buk da ci tę pewność siebie i odwagę. I ona się przytulała do tego buka tak mocno. I potem do każdego kolejnego, którego napotkała i robi to do dziś. Albo jak mamy np. kwiatek w domu i wypuszcza nowe liście, to ja mówię, zobacz, taki dzidziuś liść. I ona podchodzi do tego liścia i całuje. Jest taka naprawdę uważna na to i cieszy się. Jak choinka nam puściła nowe pędy, bożonarodzeniowa, to było takie szczęście. Niby nic, to jest tylko pęd. A dla nas to było takie, wow, że ona chce z nami być, ta choinka, i zostaje z nami. I w ogóle jeszcze kolejny ekotemat przy okazji wypłynął, że my faktycznie kupujemy te małe choineczki na Boże Narodzenie i później jedziemy je zasadzić na działce czy w lesie moich rodziców. I już jest taki bożonarodzeniowy lasek. Nie wszystkie przetrwały faktycznie, bo niektóre są po prostu obcięte tak, że już nie puszczą korzeni, są tych korzeni pozbawione i po prostu się nie da, usychają. Ale kilka nam się udało ocalić, że tak powiem. I ostatnio nam właśnie puściła nowe pędy nasza choinka. Choinka jest z nami, czeka, aż będzie troszkę cieplej i ją przesadzimy. Więc to jest też taki nasz mały krok. To jest tylko jedna choinka albo aż jedna choinka.
Jeszcze co robię, wychowując moją córkę, to też tłumaczę jej, skąd się to jedzenie w ogóle bierze. Są też takie książeczki chyba dla dzieci, które mówią o tym, że mleko się nie bierze z kartonu, bułka z piekarni. Każdy produkt ma swoją historię i myślę, że to jest też bardzo ważne. Żeby to nie było tak, że wszystko mamy pod nos i nam się należy, pójdziemy, zapłacimy albo zrobimy awanturę rodzicowi i dostaniemy. Każdy przedmiot ma swoją historię. Jakąś drogę musi przejść, ileś ludzi musi nad tym pracować. Myślę, że to też jest bardzo ważne, żeby o tym mówić. Wtedy też jest się uważnym na to, czym się bawię, w co się ubieram, co jem. I na przykład moja córka co robi? Je paprykę, zostawia te nasionka, składa je, suszy na kaloryferku i ona sobie zasadzi tę paprykę i ją zje za rok. Więc mamy tych nasionek dużo poodkładanych, zobaczymy, czy wykiełkują z takiej właśnie marketowej papryki. Może się okazać, że nie, zobaczymy, zrobimy test.
Tak i to od małego. Ja zawsze robię sadzonki dla mamy i potem je zaworzę, jakieś ogórki, pomidory, właśnie papryczki. I od samego początku robiłam to z nią, tłumaczyłam jej. I ona to podlewała, później zanosiła, zawoziła babci. Babcia jej pokazywała, gdzie możemy wsadzić. Więc ona razem z babcią to wsadzała. I później mam właśnie zdjęcia, jak taką papryczkę swoją zrywa z krzaczka i wcina. Więc dla mnie to jest naprawdę takie szczęście. Dla mnie to jest po prostu ważne. A skoro to jest ważne, więc gdzieś tego pilnuję w swoim życiu. No i jakoś to wychodzi.
Można, oczywiście. Tylko tak naprawdę ile tego wyhodujemy? To bardziej na zasadzie takiej zabawy albo właśnie edukacji dzieci, żeby im pokazać, co wyrośnie. Ja oczywiście miałam tego typu bardzo mocne zapędy. I tak chyba przez dwa czy trzy lata faktycznie hodowałam na tarasie pomidory, ogórki, papryki, borówki. Ale więcej było bałaganu, niż tak naprawdę uczty. To było właśnie na zasadzie takiej zabawy, że wow, mam nasionko, a teraz mam na talerzu mnóstwo pomidorów. I to było super satysfakcjonujące i fajne hobby. No ale nie wyżywimy rodziny z tego, co mamy na tarasie. Ja to traktowałam jako hobby. Ale że potem sprzątać mi się tego nie chciało, już któryś sezon, no to stwierdziłam, że nie, że oddaję te borówki. Winogrona też zasadziłam. Ojejku, wszystko tam chyba miałam na tym tarasie. Ale to wszystko wywiozłam właśnie do rodziców i te borówki przesadziłyśmy z mamą, winogrona też. Są szczęśliwe, mają się dobrze i obradzają co roku. Ale tak jak mówię, można, ale to właśnie tak hobbystycznie albo edukacyjnie, bo to nie są duże plony, no nie oszukujmy się.
I można to zjeść.
Dla mnie to było bardzo ważne. Mnie to naprawdę daje dużo szczęścia. Mam mnóstwo takich filmików, jak moja córka idzie na boso do krzaczka z borówkami, zrywa i po prostu stoi tam 15 minut, cała fioletowa, umorusana. Później idzie do malinek i coś tam sięgnie, zje, a jak nie to ja jej sięgnę i teraz na czerwono umorusana. I po prostu to jest dla mnie taki moment szczęścia. Nie wiem, z czym to jest związane, to jest tylko jedzenie malinek. Ale w dzisiejszych czasach jedzenie malinek z krzaka, prosto z krzaka…
Tak, właśnie. I jest to dla mnie ważne, żeby czuła tę łączność z naturą, żeby miała świadomość, skąd pochodzi jedzenie, skąd pochodzą w ogóle różne produkty i żeby spędzała czas na świeżym powietrzu. Ja mam wrażenie, że to jest po prostu inne dziecko. Nawet jak jest wczesna wiosna, 8 stopni na dworze, to kurtka, czapka i nie ma dziecka przez cały dzień. Dla mnie to jest taki widok, to jest ogromne źródło szczęścia. Bo po prostu może podświadomie czuję, że miasto, bloki, wiadomo, że mają swoje plusy, ale jednak czegoś nas pozbawiają. I kiedy jestem gdzieś na łonie natury, to ja po prostu czuję z powrotem to połączenie. I ono mi daje taką wewnętrzną radość, tak jakby mnie wołało. Po prostu wołają mnie te drzewa, chodź się przytul.
Myślę, że coś w tym jest. I być może jest tak, że po takim pierwszym zachłyśnięciu się tym konsumpcjonizmem i tym dostępem do wszystkiego, do produktów, rozrywki, do wszystkiego, po tym zachłyśnięciu przychodzi taka refleksja, że no i co? Tego spróbowałem, to wziąłem, tam byłem, no i co? Ta satysfakcja jest chwilowa i myślę, że zaczyna czegoś brakować. I widzimy, że tutaj fajnie, korporacje, praca, hajs się zgadza, ale coś jest nie tak, czegoś brakuje. I myślę, że to się gdzieś powoli budzi w ludziach. Tak jak dziś rozmawiam ze znajomymi czy jak obserwuję gdzieś innych ludzi, to każdy wspomina: a może by jednak tak się pod Warszawę wyprowadzić.
Może tak jak mówisz, że to jest po prostu nienaturalne, żeby być cały czas w tym pędzie. Ładujemy się tą energią, tymi bodźcami, a nie uziemiamy się. Nie oddajemy tej energii z powrotem. Nie ma tej wymiany. No i faktycznie może jest coś w tym, że widzimy, że to tak nie do końca funkcjonuje. I każdy marzy, że nawet jak mieszkanie, to żeby chociaż mieć kawałek ogródka. To jeszcze jest ważne.
Chodzi ci o to, że następne pokolenia już będą bardziej otwarte?
Też bym chciała.
Młodsi też mają dostęp do wiedzy. W internecie w ciągu sekundy wszystko znajdziesz i wystarczy tak naprawdę, że ktoś wrzuci jakąś rolkę albo jakiegoś posta, który się stanie viralem i nagle się zaczynają młodzi ludzie tym interesować. Więc to też może z tego wynika. Z jednej strony nadmiar informacji nie jest dobry, a z drugiej strony ten dostęp… zależy do czego się tego używa. Więc faktycznie z tego wynika, że ten dostęp jest i ta świadomość się po prostu rozprzestrzenia dzięki temu. A młodzi ludzie, nie oszukujmy się, siedzą cały czas w telefonach.
Tak, żeby właśnie nie popadać w tę paranoję i zacząć od siebie, od takich małych kroków i pamiętać o nich po prostu na co dzień. I pamiętać o nich wychowując dzieci. I myślę, że jakoś to będzie.
Dziękuję ci również za zaproszenie.